"Księżniczka Burundi" Kjell Eriksson

Tytuł Księżniczka Burundi
Tytuł oryg. 
Prinsessan av Burundi
Cykl Ann Lindell
Tom 4
Autorzy Kjell Eriksson
Wydawnictwo Amber
Data wydania 2012-07-05
Stron 368
A miało być tak pięknie… Nie, wcale nie pięknie, miał być mrok, zbrodnia i napięcie, z których słyną skandynawskie kryminały. Krzyczący czerwienią napis, że „Księżniczka Burundi” to „najlepsza powieść roku według Szwedzkiej Akademii Literatury Kryminalnej” sugeruje, że właśnie to powinnam otrzymać – wyrazistych bohaterów, zgrabną intrygę, generalnie cud, miód i orzeszki. A wyszedł niestety przerost formy nad treścią.

Zaczyna się naprawdę nieźle. Pewnej grudniowej nocy Berit Jonsson bezowocnie wypatruje męża, który powinien zjawić się w domu kilka godzin wcześniej. Następnego dnia jego zmasakrowane zwłoki zostają znalezione na hałdzie śniegu za miastem. Choć w przeszłości John Jonsson miał na sumieniu drobne kradzieże, od wielu lat był przykładnym mężem i ojcem. Policja bada kolejne tropy, jednak śledztwo nie posuwa się ani trochę do przodu. Jednocześnie własne dochodzenie postanawia przeprowadzić starszy brat zamordowanego.


Przede wszystkim jestem zniesmaczona tym, jak bardzo wprowadza w błąd opis wydawcy. Nijak ma się on do fabuły powieści, zawiera błędy merytoryczne. Gdybym go nie poznała, nie wpadłabym też na to, że główną bohaterką powieści jest Ann Lindell, policjantka przebywająca na urlopie macierzyńskim, która włącza się do śledztwa w drugiej połowie książki. Owszem, pojawia się to tu, to tam, nie wnosząc jednak niczego aż tak istotnego do śledztwa. Co więcej, dochodzenie prowadzi na własną rękę, bez oficjalnej zgody przełożonych, bo męczy ją siedzenie w domu z dzieckiem. Warto wspomnieć, że samotnie wychowuje synka, a jej życie prywatne i uczuciowe to jeden wielki chaos. Innymi słowy, autor odbębnił dwa kluczowe elementy, niezbędne do napisania „poprawnego skandynawskiego kryminału” – problem społeczny plus zwichrowany emocjonalnie główny bohater.

Problem polega jednak na tym, że ani Lindell, ani żadna inna postać, nie jest na tyle wyrazista, by przykuć uwagę na dłużej, czy choćby wywołać jakieś emocje w czytelniku. Ot, mamy galerię różnych bohaterów, dosyć liczną trzeba przyznać, ale wszyscy są mdli, bez wyrazu, połowy równie dobrze mogłoby wcale nie być i nikt by pewnie tego nie dostrzegł.

Sama fabuła jest skonstruowana jak najbardziej poprawnie, zgodnie z prawidłami gatunku – jest trup, są podejrzani, psychopata z listą osób do unicestwienia, tajemnice z przeszłości i skrywane długo sekrety. Brakuje jednak oryginalności, tego „czegoś”, co sprawia, że powieść wyróżnia się na tle innych. Nie można łudzić się, że odhaczenie kolejnych punktów na liście tego, z czego składa się typowy kryminał, zaowocuje porywającą powieścią. Wiele wątków nie zostało w ogóle skończonych, choć dałoby się i to przeżyć, gdyby nie zakończenie, które jest największą  zbrodnią autora i strzałem w kolano. Zdradzać nie będę, bo może jednak ktoś z Was się na „Księżniczkę…” skusi, więc nie chcę psuć tej wątpliwej nieco niespodzianki.

Erikssonowi udało się jedno – udowodnił, że nie wystarczy wrzucić do jednego worka trupa, rozchwianego komisarza, problemów społecznych, mrocznej zimowej otoczki, okraszonej melancholijną narracją, by stworzyć kryminał na miarę Mankella czy Larssona. A może to po prostu ja wymagam za dużo?


Moja ocena: 2/6


Książkę przeczytałam w ramach wyzwań Book-Trotter (literatura szwedzka).